poniedziałek, 14 lipca 2014

"Mały Książę"

A oto i jest moje opowiadanie ;d jak wam się nie chce czytać to je zignorujcie i przejdźcie od razu do notki ^^ wstawione specjalnie dla Moniki :D taki mały dodatek ^^
________________________
""Widzę twoją twarz, gdzie nie powinno być niczego.
Mam coś w sobie choć nie zawsze jest to coś dobrego,
lecz mimo tego przede mną jeszcze jest coś ważnego." 

________________________ 



 Wybiegłam szybko z domu, nie zamykając za sobą drzwi. Za plecami słyszałam podniesiony głos mamy oraz szczekanie psa. Tak jakby to małe zwierzątko denerwowało się pod wpływem naszej kłótni. 
 Nie zwracając uwagi na wścibskie spojrzenia przechodniów, pokierowałam się w stronę mojego azylu. Chociaż poruszałam się dość szybko dotarcie na miejsce zajęło mi prawie pół godziny.
 Wytarłam mokre policzki i weszłam do ruin starego zakładu. Co kilka metrów można się było potknąć o odłamki cegieł bądź desek. Budynek, a raczej jego pozostałości, nie nadawał się do niczego pożytecznego, większość osób nazywała go „brzydkim” lub „odpychającym”. Dla mnie jednak wyglądał inaczej. Był tajemniczy, spokojny, czułam się tu jakby czas stanął w miejscu, jakby świat poza walącymi się murami nie istniał. Przesuwałam palcami po chropowatym, odpadającym tynku i podziwiałam intensywność barw za oknami: czysty błękit nieba, różne odcienie zieleni zdobiącej drzewa i trawy, czerń ziemi, żółć piasku.
 W chwili gdy zaczęłam spokojniej oddychać, mój organizm ponownie zaczął pracować na przyspieszonych obrotach.
 Na parapecie, a raczej miejscu gdzie kiedyś był parapet, siedział chłopak. Wpatrywał się w przestrzeń rozmarzonym wzrokiem a promienie słońca tworzyły na pasmach jego krótkich, złotych loków miedziane refleksy. Wyglądał dość zwyczajnie: czerwona koszulka, niebieskie jeansy, z wyjątkiem długiego szala, owiniętego wokół chudej szyi, o kolorze niemal identycznym jak włosy chłopaka. Był kilka centymetrów wyższy ode mnie, jednak jego dziecięca, drobna twarz wskazywała na to, iż jest nieco młodszy.  
 Odchrząknęłam, by zwrócić na siebie jego uwagę. Nic, żadnej reakcji ze strony nieznajomego. Ponownie odchrząknęłam. Znowu. I znowu. Dopiero za szóstym, czy siódmym razem powoli odwrócił głowę i spojrzał na mnie wielkimi oczami, z których szybko ulotniła się nadzieja. Widocznie mój widok sprawił mu pewnego rodzaju zawód. Nie obchodziło mnie to. Zmarszczył brwi i odrzekł smutno:
- Wybacz, myślałem, że to moja Róża.
- Myślałeś, że Róża chrząka? – spytałam sarkastycznie.
- Tak, co w tym dziwnego? – oburzył się.- Róża może kasłać lub chrząkać.
„Ten chłopak nie jest do końca normalny” – pomyślałam, robiąc dwa kroki w tył.
- Kim jesteś? – Starałam się mówić ostrożnie, tak jakby siedząca przede mną osoba była agresywnym zwierzęciem, które w każdej chwili może się rozzłościć i mnie zjeść. 
- Róże mają to do siebie, iż pragną uwagi innych, chcą być najważniejsze, chcą by tacy jak ja się o nie troszczyli.- Ostentacyjnie zignorował moje pytanie i zaczął drążyć temat głupiego kwiatka. – Ja troszczyłem się o swoją Różę. Naprawdę. Nic nie mogłem na to poradzić.
 Patrzył na mnie chwilę w milczeniu, aż w końcu się rozpłakał. Początkowo po jego zaróżowionych policzkach spłynęło tylko kilka małych kropel, ale potem niewinne łzy zamieniły się w głośny, spazmatyczny szloch.
 Nie wiedziałam co mam zrobić. Nigdy nie umiałam pocieszać ludzi. W dodatku byłam w szoku, spowodowanym jego wylewnym zachowaniem.  
- Co się stało? Czemu płaczesz? – wypaliłam bez zastanowienia i szybko pożałowałam swojej impulsywnej reakcji, ponieważ chłopak zaczął mi opowiadać bardzo długą i całkowicie nieprawdopodobną historię.
- Byłem kiedyś na Ziemi, nie pamiętam kiedy, ale miałem wtedy inne ciało. To, które mam teraz jest trochę większe, ale mi to nie przeszkadza. Jakie ma znaczenie to jak wyglądam, skoro w środku jestem nadal tą samą osobą? – Nie dając mi czasu na udzielenie odpowiedzi, której i tak bym nie wymyśliła, kontynuował. – Wróciłem na swoją planetę i wszystko było dobrze: Baranek zjadł wszystkie pędy baobabów, które wyrosły podczas moje nieobecności, wyczyściłem wulkany, a Róża, choć początkowo obrażona za to, że wróciłem z nowym przyjacielem, w końcu zaprzyjaźniła się z Barankiem. Oczywiście nie okazywała tego, często mówiła bym się go pozbył, lecz rozumiesz... Róże już takie są, często mówią coś zupełnie innego niż myślą i czują. We trójkę obejrzeliśmy bardzo dużo zachodów słońca. Kocham zachody słońca. I pewnego dnia wydarzyła się tragedia: moja ukochana Roża zachorowała. Jej zielone listeczki zbrązowiały, płatki straciły piękną szkarłatną barwę... – Urwał, ponieważ ponownie zaczął szlochać. – Baranek był zmartwiony jej złym stanem zdrowia, więc by skrócić jej cierpienia, zjadł ją. Płakałem. Nie mogłem zliczyć zachodów słońca, które nastąpiły w czasie, kiedy płakałem. Gdy w końcu wziąłem się w garść, bo przecież nie można całe życie szlochać nad czymś co już się zdarzyło, nad czymś na co nie miałem żadnego pływu, postanowiłem poszukać nowej przyjaciółki. Chciałem żeby Baranek mi towarzyszył, jednak on powiedział, iż chce zostać, by dbać o baobaby. Tak naprawdę sam był chory i zapewne on też już umarł. – Kilka razy pociągnął nosem, a w jego oczach ponownie zabłysnęły łzy.- Ale skoro chciał zostać sam, spełniłem jego prośbę. Cóż innego mogłem zrobić, niż szanować jego postanowienia do końca naszej znajomości. Oczywiście mam wyrzuty sumienia. – Z lewego oka uciekła pojedyncza łza. – Nauczyłem się żyć z wyrzutami sumienia, żalem. Jednakże nie umiem sobie poradzić bez Róży i Baranka. Cały wszechświat jest teraz szary, stracił swoje cudowne kolory, kiedy straciłem, tych których tak bardzo kocham. 
 Jego opowieść była całkowicie niedorzeczna. Od czasu do czasu starałam się zadać jakieś pytanie, wyjaśnić najbardziej niezrozumiałe części, jednak za każdym razem była to syzyfowa praca, ponieważ nieznajomy nie zwracał na nie uwagi. 
- Przykro mi – wydukałam tylko. Nie wiedziałam jak się zachować, nie wiedziałam co powiedzieć. Pierwszy raz w życiu czułam się taka zakłopotana, w dodatku to wszystko było tak bardzo nierealne.
- Ile masz lat? – Spróbowałam zmienić temat.
 Złotowłosy zmrużył oczy, intensywnie się nad czymś zastanawiając. 
 To niedorzeczne. Czy on naprawdę nie wie ile ma lat?
- Dlaczego płakałaś, jak tu przybiegłaś? – Jego ciepłe oczy były pełne troski. Troski o osobę, której w ogóle nie zna, która uważa go za wariata, opowiadającego o gadających różach oraz podróżach międzyplanetarnych. Zrobiło mi się głupio. Nie powinnam go osądzać. Co jeśli mówi prawdę? Wydaje się przecież taki szczery. Co jeśli chociaż strzępek fantastycznego świata, o którym tak często czytałam w książkach naprawdę istnieje?
- Czemu płakałaś? – powtórzył. On chyba naprawdę nie lubił, kiedy mu się nie dopowiadało. A na pytania innych to już nie odpowiadał.  
 Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Nie lubiłam opowiadać o swoim życiu prywatnym osobom bliskim, a co dopiero tajemniczym nieznajomym.
- Czemu płakałaś? – Był taki uparty.
- Nie płakałam – warknęłam przez zaciśnięte zęby.
 Mój rozmówca przekrzywił lekko głowę i wydął policzki. W tym momencie nie wyglądał na więcej niż siedem lat.
- Nie rozumiem po co kłamiesz, przecież widziałem! Nie jestem ślepy, mam oczy!
 „Nawet ze zdrowymi oczami można nie dostrzegać wielu rzeczy” – pomyślałam, lecz nie wypowiedziałam tych słów.
- Czemu. Płakałaś? –Tym razem mówił bardzo powoli i dokładnie, jakby kierował pytanie do dziecka.
- Nie mów do mnie jak do dziecka! Nie jestem nim! – Zdenerwowałam się. – W dodatku sam kłamiesz! Bo niby mam uwierzyć w tą twoją historyjkę?! 
 Zaczęłam się przygotowywać na kolejny szloch lub przynajmniej potok pytań. A on ponownie mnie zaskoczył. Zaczął się śmiać. Był to melodyjny, uroczy, szczery śmiech, który odbijał się od szarych ścian ruin, tworząc echo. Mogłoby się wydawać, że nie śmiał się jeden chłopiec tylko kilku. Kilka zmiennych, emocjonalnych, sympatycznych nieznajomych.
- To zabawne –stwierdził, szeroko się uśmiechając. – Zachowujesz się jak dorosła, myślisz, że nią jesteś, ale się myślisz. Jesteś dzieckiem i nie ma w tym zupełnie nic złego ani niewłaściwego. Dzieciństwo to najpiękniejszy okres życia. Dzieci nie kłamią, mówią dokładnie to co myślą, znajdują najprostsze odpowiedzi. Dorośli za to są bardzo dziwni: skupieni wyłączenie na rzeczach materialnych, ciągle się śpieszący, nie dostrzegają piękna waszej planety oraz niesamowitości ludzkiego wnętrza, cudów, które mogą spowodować emocje i uczucia. Nigdy nie powinnaś zapomnieć, jak to jest być niewinnym dzieckiem. – Kończąc uśmiechnął się do mnie słodko i od razu wiedziałam, że nie zapomnę tego uśmiechu do końca moich dni. 
 Jego mały wykład przełamał coś we mnie, otworzył niewidzialne drzwi, które od dawna były zamknięte na mnóstwo spustów. Zaczęłam mu opowiadać wszystko o sobie, zaczynając od tego dlaczego tu przybiegłam, a kończąc na nieprawdopodobności naszego spotkania.  
 Im dłużej z nim rozmawiałam, tym wydawał się bardziej dziwny, tym jego historia stawała się bardziej niedorzeczna. Jednakże uwierzyłam. Uwierzyłam w jego miłość do Róży, szacunek do Baranka oraz planetę, na której wulkany są takie małe, że można je czyścić i na której można oglądać zachody słońca kilka razy dziennie.
- Możesz się złościć na swoją mamę, możesz się nie dogadywać z bliskimi, lecz z tego co mi opowiedziałaś zawsze wybaczasz. To dlatego, że kochasz. Kochasz całym sercem i duszą. Dzięki temu wiem, że nie jesteś złym człowiekiem. Musisz po prostu uwierzyć w swoje dobro. 
 Zaniemówiłam. To były takie miłe słowa...
- Nie powinnaś się tak często denerwować, pracuj nad swoim spokojem. Obecność ukochanych najbardziej doceniamy, gdy ich stracimy. – Zaczął płakać, ale szybko się pozbierał. – Nie czekaj na to. Kochaj ich póki są z tobą. 
 Zapanowała między nami niekrępująca cisza. Siedzieliśmy i patrzyliśmy na uspokajającą zieleń drzew. Zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów świeżego powietrza, by oczyścić umysł.
- Dlaczego tu jesteś? Nigdy wcześniej nie widziałam cię w tym miejscu. – Ledwo powstrzymywałam łzy.
- Czekam na Różę i zachód słońca. Uwielbiam zachody słońca. – Mówiła to tak, jakby to była najbardziej oczywista sprawa w całym wszechświecie
 Ledwo powstrzymałam niemiłą uwagę, na temat tego, iż często się powtarza.  
- Przecież róże nie potrafią chodzić, to ty musisz iść i jej poszukać.
- Róże są próżne i leniwe, lecz to moja Róża mnie znalazła, nie ja ją. Róże są bardzo skomplikowane.
 „To nie róże a on jest strasznie skomplikowany” – pomyślałam.
- A zachód słońca? Siedzimy tu pół dnia, a i tak brakuje nam jeszcze kilka godzin, by go zobaczyć. Nie znudziło ci się to wyczekiwanie? Pamiętaj, że na mojej planecie zachody słońca nie są tak częste jak na twojej.
 Długo nie odpowiadał, intensywnie wpatrzony w wróbelka, który skakał z gałązki na gałąź z nie znanemu nikomu powodu. Szukał innych ptaków? Może był głodny? A co jeśli on także się nam przyglądał, zastanawiając się dlaczego dwójka nastolatków siedzi pogrążona w milczeniu w miejscu, o którym większość osób zapomniała. 
- Czasami warto jest poczekać na coś, co może odmienić nasze życie.
 Przynajmniej w końcu się odezwał i nie zignorował mojego pytania. Jak ten chłopiec może myśleć, iż coś tak błahego jak zachód słońca może wprowadzić jakąś zmianę w życiu? Cóż, on naprawdę jest z innego świata- dosłownie i w przenośni.  
- Ziemia jest taka duża, taka dziwna. Zmieniło się tu od mojej ostatniej wizyty, tylko nie jestem pewny czy na lepsze, czy na gorsze. No i to ciało jest tak dziwnie lekkie. Kiedy tu wcześniej byłem, w dzień rocznicy musiałem wracać do siebie.
 Chciałam spytać, w jaki sposób przeniósł się na swoją planetę, jednak nie zrobiłam tego, ponieważ miałam przeczucie, że jego odpowiedź by mnie wcale nie ucieszyła.
- Jestem już na tej planecie rok i tydzień ,i nic, nie muszę jeszcze odchodzić. Tak sobie myślę: może los daje mi szansę? Może to będzie mój nowy dom. Bo po co mam wracać na swoją planetę? Po co wracać do domu, który już nie jest domem. Przecież nie ma tam już tych, którzy są mi bliscy. Jest mi smutno na myśl, że planeta zostanie pochłonięta przez złośliwe baobaby. Smutek to chyba nieodłączna część życia. Ale przecież gdybyśmy go nie znali, nie wiedzielibyśmy, czym jest radość.  
 Choć zachowywał się jak maluch, to jego słowa były bardzo dojrzałe.
 Żadne z nas nie odezwało się już ani jednym słowem. Siedzieliśmy na pozostałościach parapetu i milczeliśmy. Przyglądając się sobie, patrząc na wróbelka, źdźbła trawy od czasu do czasu poruszane przez delikatne podmuchy letniego wiatru, promienie słoneczne przechodzące przez gałęzie drzew. Miałam wrażenie jakby czas stanął w miejscu, jakby na moją korzyć zatrzymał się i czekał aż się pozbieram. I tak się też stało. Emocje opadły, uspokoiłam się, zaakceptowałam historię Złotowłosego, stwierdziłam, że świat nie jest tak zły i okrutny, jak mi się wcześniej wydawało.
 A gdy w końcu nadszedł długo wyczekiwany zachód słońca...
 Nie wiem czy potrafię to opisać słowami.
 Im Słońce było bliżej horyzontu, tym niebo szybciej traciło swój błękitny kolor. Zniknęły z niego wszystkie chmury, nie można było dostrzec nawet najmniejszego obłoczka. Piaskowe Słońce, w części schowane już za widnokręgiem,  było otoczone przez gamę barw- od pomarańczowego, przez indygo aż do różnych odcieni różu. To było tak, jakby ten moment był tylko mój. Słońce żegnało się na całą noc, by ustąpić miejsca Księżycowi, jednocześnie obiecując, że kiedy nadejdzie ranek, ponowi swoją całodniową wędrówkę, aby oświetlać nam nieznane drogi, pomóc w rozwiązywaniu zagadek, rozjaśnić ciemność.
- Muszę już iść- powiedziałam z trudem, a mój smutek był niemal namacalny. 
 Złotowłosy skierował na mnie spojrzenie swoich dużych, dziecięcych oczu. Najpierw wydawało mi się, iż również czuje żal, że będzie chciał mnie zatrzymać. Po kilku sekundach namysłu uśmiechnął się tylko i zapytał:
- Wrócisz?
- Postaram się- odpowiedziałam szczerze, kierując się do wyjścia.
- Do zobaczenia, Rose. – Czułam na plecach jego promienny uśmiech. Gdy się odwróciłam, aby powiedzieć, że nie mam tak na imię i by spytać o jego imię, dziwne, lecz wcześniej wiedza o tym jak on się nazywa nie była mi do niczego potrzeba, ja przecież też mu się nie przedstawiłam, chłopaka już nie było.
 Niespiesznie udałam się w stronę domu. Po drodze zastanawiałam się nad tajemniczym nieznajomym i nad swoim postępowaniem.” Czy ten chłopak był w ogóle prawdziwy?” Nurtowało mnie to pytanie. Ale jak ktoś, kto szuka przyjaciół może być nieprawdziwy? W jaki sposób chłopiec, który całym sercem kocha swoją Różę, a jego życie tak bardo zmieniło się po jej odejściu, może nie istnieć?
 Kiedy dotarłam na miejsce było już kompletne ciemno, a na progu czekała mama. Jak tylko weszłam do środka moja rodzicielka zaczęła krzyczeć, wytykając mi moje nieodpowiedzialne zachowanie, że nie powinnam tak późno wracać do domu oraz miliard innych przewinień.
 Bez namysłu podeszłam do niej i przytuliłam ją mocno. Zaskoczona, najpierw stanęła bez ruchu, potem odwzajemniła uścisk.
- Kocham cię, Mamusiu. Przepraszam. – Nie wiedziałam dokładnie, za co przepraszam. Prawdopodobnie za wszystko. Za późny powrót do domu, kłótnię, moje zachowanie.
- O Jezu, jesteś taka nieznośna. Ja ciebie też. -
 Pogładziła mnie po włosach i z uśmiechem błąkającym się w kącikach ust, wróciła do swoich zajęć.



 A ja byłam szczęśliwa. Szczęśliwa, bo się pogodziłam z mamą. No i dlatego, że zrozumiałam, czemu mój nowy przyjaciel tak bardzo kocha zachody słońca.      


niedziela, 13 lipca 2014

5. Bałagan.

Po bardzo długiej przerwie i wielu namowach miśki w końcu dodałam rozdział :) nie wiem kiedy będzie następny... ten napisałam daaaawno temu i osobiści uważam, że jest trochę dziwny, ale do was należy ocena. Pozdrawiam ^^ tytuł rozdziału nawiązuje do tego jak ja postrzegam tą notkę ;d
_________________________________
"Does it hurt when you breathe too?
Cause it does when I do"

_________________________________


Obudziłam się w zwyczajnym pokoju. Nie byłam już w Źrenicy, nie byłam już torturowana. Przez dłuższy czas trzymałam się tej myśli, nie zwracając uwagi na otaczający mnie świat. Ocknęłam się dopiero, gdy do moich uszu dobiegł świst czajnika,  pojedyncze obijanie się o siebie sztućców oraz dźwięki otwieranych i zamykanych szafek.
 Leżałam na plecach w średniej wielkości łóżku z białą pościelą, o znajomym zapachu.  Na prawo przez całą długość pomieszczenia ciągnął się regał z wieloma szafeczkami i półkami, na których porozstawiane były zdjęcia oraz książki, wykonany z jasnego, lakierowanego drewna. Dalej, na ścianie równoległej do tej, przy której znajdowało się łóżko,  znajdowało się duże okno z kolorowymi zasłonkami i rzędem kwiatów w doniczkach na parapecie. Na dworze było przerażająco ciemno. Na niebie nie było widać księżyca ani nawet jednej gwiazdki. Jakieś trzy metry ode mnie, dokładnie naprzeciwko mojej osoby, znajdowały się lekko uchylone drzwi, przez które wpadała wąska strużka żółtawego światła.  W odległości nie całych dwóch metrów na prawo, pomiędzy drzwiami a oknem znajdowała się mała, pomalowana na biało, mahoniowa komoda. Ustawiono na niej kilkanaście malutkich świeczek, których wesołe płomyczki odbijały się od lustra, znajdującego się na meblu i choć trochę oświetlały pomalowane na szaro ściany, roztaczając w pokoju aurę spokoju i przytulności.     
 Usłyszałam ciche kroki. Na progu drzwi pojawiła się dziewczyna. Miała siedemnaście lat, tak samo jak ja, lecz przez jej niski wzrost i dziecięcą, delikatną twarz często brano ją za o wiele młodszą. Była blada, miała czerwone pełne usta, a szaroniebieskie wielkie oczy, otoczone jasnymi brwiami patrzyły na mnie z troską. Ubrana w czerwone spodenki i białą bluzkę z rękawem ¾ , stała, trzymając w smukłych dłoniach dwa kubki, nad którymi unosiła się para. Miała poczochrane włosy, każdy z blond kosmyków, na które składała się grzywka sterczał w inną stronę a pod swoimi błyszczącymi oczami miała głębokie, fioletowe cienie.  
- Alex... – wyszeptałam, łamiącym się głosem.
 Blondynka nic nie odpowiedziała, tylko odstawiła kubki na podłogę, wdrapała się na łóżko i mnie przytuliła.
- To.. to nie był James, prawda?- Zawsze wydawało mi się, że w moich ustach jego imię brzmi inaczej. Tak jakby nie było tylko zwyczajną nazwą, ale także magicznym zaklęciem, wyznaniem uczucia. - Kto to był? Kto mnie tu przyniósł? – wychlipałam w rękaw najlepszej przyjaciółki. Nie miałam wcześniej świadomości, że płaczę.
Odsunęłam się od niej trochę i zobaczyłam, że na twarzy maluje się jej niewyobrażalny smutek i współczucie. Na odpowiedź tylko przecząco kiwnęła głową. Wiedziałam, iż to nie był James. To po prostu nie mógłby być on. Miał mnie gdzieś, od wieków nie rozmawialiśmy, nie mógłby nawet wiedzieć, że mnie torturowali.  
- Izzy, nie mam pojęcia kto to był. Twarz schował pod kapturem, w dodatku przyniósł cię jak było już ciemno. Nie poznałam nawet głosu. – Choć jej odpowiedź nie była dla mnie satysfakcjonująca, to sam dźwięk jej znajomego głosu przyniósł mojemu umysłowi ukojenie. – Ale on...
- On co? – Zaskoczył mnie chłód, bijący z mojej krótkiej wypowiedzi.  
- Po prostu... Wydaje mi się, że cię dobrze znał. Martwił się o ciebie i... – mówiąc to była zmieszana, tak jakby nie była pewna, czy dobrze dopiera słowa.
- Przestań się ze mną cackać. Mów jak człowiek. To co się wydarzyło... nie możemy tego cofnąć. Pozbieram się, jeśli mi pomożesz. – Widząc jej powątpiewający wyraz twarzy, dodałam: - proszę. I nie obchodzi mnie kto mnie tu przyniósł. Ważne, że mnie uratował, a nie kto to był.
- Tak, chyba masz rację.
 Aleksandra chyba naprawdę uwierzyła w moje kłamstwa. To dobrze. Nie wiem, czy zdołam się pozbierać. Nie wiem, czy dam sobie po tym wszystkim radę. Nie wiem, czy zdołam wymazać z pamięci sceny... Nie mogłam nawet o tym myśleć, nie dostając nagłego ataku paniki. Moje dłonie drżały, od czasu do czasu przez całe ciało przebiegał nagły wstrząs, głos drżał, z oczu płynęło coraz więcej łez, oddech przyspieszał, klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie.
 Do tego chciałam wiedzieć, kto mnie od tego wszystkiego uratował. Będę tej osobie dłużna do końca życia.
 Natomiast na samą myśl o Królowej, Mirmain, Diegu czy Christopherze wzbierały we mnie mdłości. Nienawidziłam ich z całego serca.   
 Przyjaciółka włożyła mi w drżące dłonie kubek. Upiłam łyk gorącej zielonej herbaty, której ciepło stopniowo rozlewające się po moim ciele, nieco ukoiło poszarpane nerwy.
 Od dawna czułam, że coś we mnie pęka, a ostatnie wydarzenie po prostu popchnęło mnie w stronę mroku, który coraz ciaśniej obejmował mnie swoimi lodowatymi łapskami.  
 Sandra, jakby od niechcenia, przytuliła mnie i zaczęła mówić o zwyczajnych rzeczach. Chyba po prostu znała mnie na tyle, żeby wiedzieć, iż odwrócenie mojej uwagi od problemów będzie najlepszym sposobem aby mnie pocieszyć. Leżałam z głową na jej skrzyżowanych kolanach i słuchałam opowieści o jej chłopaku, przyjaciołach, pracy w pubie, z którego właśnie ją wywalili...
 Po kilku godzinach nie wytrzymałam. Zaczęłam ryczeć jak opętana i opowiedziałam jej wszystkie zdarzenia z ostatniego tygodnia, od momentu naszego ostatniego spotkania. Na początku zaczęło się zwyczajnie: podróż do Instytutu, kilka drobnych operacji, wielka nuda. Potem robiło się coraz gorzej: alarm, pomoc Shevie, ucieczka, spotkanie z Christopherem, Królową...
 Sama nie byłam świadoma, jak dużo z tego, co działo się w podziemiach Źrenicy jej opowiedziałam.
 W końcu ze zmęczenia ciągłym płaczem i nerwami zasnęłam.      
 ~*~
- Zostaw ją! – Krzyk Jamesa rozbrzmiał w obskurnym korytarzu Szkoły Kolonii nad Morzem.
 Kilka dzieciaków, śpieszących się na rozpoczęte już zajęcia, skierowało w jego stronę zaciekawione spojrzenia, lecz potem szybko popędziły na lekcje. Brunet stał obok mnie, ręką leciutko muskając moje lewe ramię. Jego nawet najdelikatniejszy dotyk wywoływał na całym moim ciele dreszcz. Naprzeciwko nas z głupim uśmieszkiem stała Eva – dziewczyna chodziła z nami do klasy, Miała długie, rude, proste włosy, kocie oczy i była strasznie upierdliwa. Tym razem śmiała się z sytuacji panującej w mojej rodzinie.
- Po co bronisz tego dziwoląga? – spytała. -  Jest beznadziejna i sam o tym dobrze wiesz. 
 Choć chłopak wydawał  się spokojny, to jego szczęka była mocno zaciśnięta a w błękitnych oczach, otoczonych szeregiem długich rzęs, błyszczał gniew. Nie wiem jak to się działo, lecz zawsze, kiedy na niego patrzyłam te dwie niebieskie plamy na jego twarzy przesłaniały mi resztę świata. Mogłabym patrzeć w jego oczy do końca życia, a i tak ten czas wydawałby mi się o wiele za krótki.
- Zostaw ją i odejdź. – Rzucił na rudą ostatnie pogardliwe spojrzenie, skinął na mnie głową i poszedł w stronę sali, do której już kilka minut temu weszła nauczycielka literatury.
Potruchtałam za nim ze spuszczoną głową. Dopiero przed samymi drzwiami zdołałam się odezwać:
- Nie musiałeś tego robić. Poradziłabym sobie, jakoś.
 Na dźwięk mojego głosu James zastygł bez ruchu z ręką na klamce. Powoli odwrócił się i spojrzał mi w  oczy. Mój świat znowu zatrzymał się na te kilka sekund,  a może kilka lat? W jego obecności nigdy nie byłam niczego do końca pewna. W odpowiedzi tylko się do mnie szeroko uśmiechnął. Moje serce niebezpiecznie poruszyło się w piersi. Tak jakby chciało wyjść z wnętrza mojego ciała i oddać się na własność człowiekowi, który stał przede mną. Byłam pewna, iż od samego jego spojrzenia moje, i tak zawsze zarumienione, policzki płoną.  Nawet gdy uśmiech zniknął z jego twarzy, a niebieskooki odwrócił się do mnie plecami, miałam wrażenie jakby na co dzień szary świat, przybrał kolorów. Wszystko wokół mnie jaśniało wewnętrznym światłem jak na jakimś ponadczasowym dziele sztuki. Dokładnie przyjrzałam się Jam’owi: plecy miał lekko napięte, czarne, zawsze przystrzyżone „na jeża” włosy na głowie trochę za długie, ubrany w niebieski T-shirt, podkreślający kolor jego ślicznych oczu i czarne jeansy z niezliczoną ilością kieszeni, wyglądał olśniewająco. Trzynastolatek był ode mnie kilka centymetrów wyższy, miał około 165 cm. wzrostu.  W chwili gdy otworzył drzwi prowadzące do sali, z której dochodził lekko podniesiony głos pani profesor Aros spuściłam wzrok, stwierdzając, że takie gapienie się na Jamesa jest dziwne. Przyglądając się nierównym wzorom pęknięć na brudnych, kremowych płytkach, pokrywającym szkolny korytarz usłyszałam przed sobą cichutki szept:
- Musiałem.
 Popatrzyłam na bruneta, jednak ten już kierował się w stronę jednej z ostatnich ławek, w której zawsze siedział. Szedł dumnym krokiem, z podniesioną głową oraz łobuzerskim uśmieszkiem, wykrzywiającym różane usta. Na ten widok sama leciutko się uśmiechnęłam, nie z własnej woli, tylko tak jakby moje ciało było zaprogramowane na odwzajemnianie jego radości.  Nawet pod przeszywającym wzrokiem Mary Aros- czterdziestokilkuletniej nauczycielki, z krótkimi, rzadkimi włosami koloru mokrego piasku, kobieta była bardzo chuda i wysoka, ubierała się jakby żyła w zupełnie innej epoce: ciężkie spódnice do kostek, dziwaczne sweterki lub białe koszule zapięte pod samą szyję, często można ją było także zobaczyć z fikuśnym kapeluszem na głowie, miała długi nos i odstające uszy. Czasem surowa, jednak bardzo sympatyczna, opiekuńcza i przede wszystkim kochająca swoją pracę, była moją ulubioną nauczycielką, jedyną profesorką w szkole, będącą w 100% człowiekiem- nawet nie pomyślał o tym, by przeprosić albo usprawiedliwić swoje kilkunastominutowe spóźnienie na zajęcia. Rozsiadł się na niewygodnym, drewnianym krześle, chwilę popatrzył na salę: wielkie okna bez firanek ani zasłon z usychającymi roślinkami na parapetach, dwie stare szafy, zniszczone biurko, cztery rzędy ławek dla uczniów, ogromna turkusowa tablica. Następnie oparł głowę na rękach i w mgnieniu oka zasnął.
- Możesz wejść, Isabelle – oznajmiła pani Aros i wróciła do opowiadania o sporze między rodzinami Montekich i Kapuletów.
 Niezbyt zainteresowana, według mnie bezsensowną, kłótnią dwóch rodzin wzięłam egzemplarz lektury, zostawiony na mojej ławce, otworzyłam na dowolnej stronie i zaczęłam w myślach czytać:
„- Brak jej tam, skąd bym pragną wzajemności.
- Niestety! Czumuż, zadając się niebanką,
Miłość jest w gruncie rzeczy tak srogą tyranką?
[...]
W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.
O! wy sprzeczności niepojęte dziwa!
Szorstka miłości! Nienawiści tkliwa! [...] „  
 Nie zwracałam uwagi na te słowa. W mojej głowie echem odbijało się tylko jedno słowo, wypowiedziane jego miękkim głosem „musiałem”. Naprawdę to powiedział, czy tylko się przesłyszałam? Wyobraziłam to sobie? I co to miało, do jasnej cholery, znaczyć?
~*~
 Obudził mnie trzask zamykanej szuflady. Aleksandra siedziała na pufie przed toaletką i rozczesywała swoje długie blond włosy. Przyjrzałam się dokładnie jej odbiciu w lustrze. Nawet przez dość mocny makijaż można było dostrzec cienie pod jej oczami i bladość skóry. Ogarnęło mnie przerażenie. Kiedy znowu się To zacznie? Jak dużo czasu minęło od poprzedniego Ataku?
 Pogrążona w myślach o zdrowie przyjaciółki wyjrzałam przez okno. Na dużym podwórku było wiele drzew, kwiatów oraz małe oczko wodne. Za niskim płotem rozciągała się wąska, brukowana ulica. Z racji tego, iż mieszkanie Alex znajdowało się w czwartym rzędzie od Murów Kolonii, jej dom otaczały same stare zniszczone budynki, często z drewna, w niektórych brakowało okien, lub nawet części ścian. Jej dom znacznie różnił się wyglądem od pozostałych na 4 Ulicy. Niedawno wybudowany, ładny, biały domek w kształcie prostokąta z czerwonym trójkątnym dachem, o powierzchni około 90 m2. Wyglądał jak pałac wśród slumsów.    
 W mojej kolonii o kształcie idealnego koła, usytuowanej nad morzem, ulice miały formę kręgów otaczających rynek miasta, znajdujący się w samym centrum. Najbliżej głównego placu znajdowały się bogate rezydencje, wybudowane w różnych stylach architektonicznych. W miarę oddalania się od niego, domy stawały się uboższe, a przy samych murach otaczających kolonię były to walące się przytułki, dla nieudanych eksperymentów, które przeżyły bądź ludzi, którzy nie mają środków na utrzymanie budynku o przyzwoitych warunkach mieszkalnych. Sandra mieszkała na czwartej ulicy, niedaleko brany zachodniej, która była otwarta tylko dla ludzi pracujących w lesie. Ja na siódmej, jednakże po przeciwnej stronie osady, kilkadziesiąt metrów od bramy wschodniej, prowadzącej na plażę. Dzieliły nas więc ponad trzy kilometry drogi przez miasto. Idąc skrótami, dystans skracał się do niecałych dwóch kilometrów. 
 Zaczęłam zastanawiać się nad swoim snem.
 I znów ogarnął mnie ten kompletny brak uczuć. Zawsze tak się działo, kiedy myślałam o Jamesie. Scena z przed prawie czterech lat wróciła do mnie kalejdoskopem uczuć tak intensywnych, że prawie rozrywały mnie od środka. Czemu akurat teraz? Czemu po... zajściu w Zamku, w moich snach pojawiło się tak nieznaczne wspomnienie, z czasów gdy myślałam, iż jestem dla niego ważna. Jak mój umysł mógł przedkładać tortury nad szczenięce uczucie? 
 Z nieustannego strumienia myśli, który towarzyszył mi przez całe życie, wyrwał mnie znużony głos przyjaciółki:
- Jak się czujesz? – na twarzy niebieskookiej malowała się troska oraz zmęczenie. Jej włosy po długim szczotkowaniu wyglądały perfekcyjnie, jednakże makijaż na twarzy nie mógł ukryć bólu, który musiała odczuwać dziewczyna.
- Dobrze. Wszystko w jak najlepszym porządku – skłamałam, uśmiechając się sztucznie, co wyglądało tak okropnie, że przyjaciółka się zaśmiała. Olałam ją i tym razem to ja spytałam z troską w głosie: - a ty? Kiedy ostatnio...
- Dwa tygodnie i pięć dni. Jeszcze nie czas. – Jej uśmiech, choć równie sztuczny, był o wiele mniej przerażający niż mój. Próbując udawać silną, Aleksandra podeszła do łóżka i uklęknęła pół metra ode mnie. Znałam ją jednak na tyle dobrze, by zauważyć, że nieznacznie się garbi, porusza kończynami z wyraźnym trudem i choć zasłonięte przez burzowe chmury wieczorne świtało, razi ją w oczy.
- Nie wyglądasz najlepiej, Lexi. – Ze wszystkich zdrobnień: Alex, Sandra, Sand, Aleksis, to lubiłam najbardziej.
- Ty też się nie nadajesz na wybieg, Izzy – odparowała, próbując utrzymać luźną atmosferę.
- Nigdy się nie nadawałam.- Była to prawda, nie byłam ładna, zgrabna ani nawet szczupła. No i oczywiście, jak zawsze, nawet żarty brałam sobie do serca.
 Gdy Alex chciała już coś odpowiedzieć, nagle szybko zerwała się na równe nogi i wybiegła z pokoju. Wróciła po kilku sekundach, niosąc kawałek pergaminu w małej, szczupłej dłoni. Paznokcie miała połamane, a palce lekko drżały.
- Do ciebie.
 Rozwinęłam zmiętą kartkę i chociaż spodziewałam się treści, przeczytałam:
"Niedziela.19:00. Tam gdzie zawsze. Przyjdź sama.
Kocham cię.
M
K"
 Świetnie znałam to niedbałe, pochyłe i trudne do odczytania pismo. Po raz pierwszy od kilku dni, chociaż dla mnie ciągnęły się one jak kilka lat, moje serce ogarnęła radość. 
 Wróciłam myślami do mojego snu. Tym razem nie chodziło o zachowanie Jamesa, tylko o powód, przez który tak się zachował. Eva śmiała się ze śmierci mojej mamy. Mówiła wtedy, że moja rodzicielka była dziwolągiem, że należał jej się ten wypadek, że jestem jeszcze bardziej bezwartościowa niż ona. Miałam ją ochotę wtedy zabić. Nie zrobiłam tego, po pierwsze nie byłam zabójczynią, po drugie znałam całą prawdę.   
- Alex, która jest godzina? – spytałam odrywając się od swoich myśli.
- Za piętnaście siódma.
~*~
 Wybiegłam z domu przyjaciółki, tak szybko, jak tylko byłam w stanie. Z każdym nowym ruchem moim ciałem wstrząsał dreszcz bólu. Większość ciała miałam pokrytą sińcami a niektóre rany na nogach i karku jeszcze się całkowicie nie zasklepiły. Mimo tych niedogodności, podążałam naprzód. Przeciskałam się wąskimi, ciemnymi uliczkami. Nie obchodziły mnie luksusy, wybrałam najkrótszą drogę do zachodniej bramy. W chwili gdy ujrzałam dwie, wysokie na dziesięć metrów wieże, otaczające jedne z czterech wejść do kolonii nieco zwolniłam. Truchtem pokonałam jeszcze kilka metrów i stanęłam przed małą gospodą ,z lekko chwiejącym się szyldem, na którym widniał napis „Pod Czarnym Mnichem”. Pomimo dziwnej nazwy, której znaczenia nigdy nie rozumiałam, gospoda była najlepiej zachowanym budynkiem, znajdującym się tak blisko Murów. Właściwie jej tylna ściana przylegała bezpośrednio do marmuru otaczającego miasto.
 Bez wahania popchnęłam drewniane drzwi, które zaskrzypiały niemiło i weszłam do środka. Uderzył mnie zapach alkoholu, tytoniu, potu oraz czegoś bardzo słodkiego, a jednocześnie gorzkiego- była to woń bardzo charakterystyczna dla tego miejsca, tylko dla niego, jednak nigdy nie mogłam dociec jej źródła. W lokalu nie było okien, źródłem światła były tutaj lampy gazowe oraz poustawiane gdzieniegdzie wielkie, białe świece. Reakcje ludzi na moje przybycie były różnorodne: stali bywalcy obrzucili mnie pojedynczym, krótkim spojrzeniem i wrócili do swoich zajęć, niektórzy przyglądali się z zaciekawieniem młodej dziewczynie wchodzącej do mało przyzwoitego miejsca, inni po prostu mnie nie zauważyli. Starając się unikać wzroku kogokolwiek z nich, szybko podeszłam do długiej, metalowej lady, na której były zostawione puste kufle i kilka talerzy z niedojedzonymi resztkami kurczaka oraz makaronu. Zastukałam kilka razy w zimną powierzchnię baru i dla zabicia czasu popatrzyłam na swoje odbicie w zakurzonym lustrze, które okalała srebrna, zapewne sztuczna, rama. Oparty o ścianę po mojej prawej stronie. Mebel, był na tyle duży, że mogłam się w nim cała przejrzeć.  
 Wyglądałam strasznie.
 Poplątane, niesforne kosmyki kręconych blond włosów sterczały na mojej głowie jak złej jakości peruka. Brązowe leginsy, białe trampki oraz nieco za mała, szara bluza Aleksandy uwydatniały moje zaokrąglone kształty, przez co wyglądałam na jeszcze bardziej grubą niż w rzeczywistości byłam. Czarne brwi były dawno nieregulowane, oczy które nadal nie wiedziały który kolor wybrać- zielony czy piwny- z daleka przybrały dziwny odcień żółci, usta miałam spierzchnięte a twarz czerwoną z wysiłku.  
 Za przeciwną stroną lady pojawiła się barmanka. Była to kobieta w średnim wieku, miała siwe włosy zebrane w luźny koczek, w taki sposób żeby zakryć uszy. Na twarzy nie miała ani jednej zmarszczki, lecz szpeciły ją długie, białe blizny: dwie na czole, trzy na lewym policzku, jedna w poprzek ust i jedna- najdłuższa- ciągnąca się od lewej strony szyi do prawego policzka. Była bardzo blada, miała zgrabny nos. A duże, błękitne oczy patrzyły na mnie z mieszanką  rozbawienia, zaciekawienia i zdziwienia. Były one dziwnie znajome.
-Ja przyszłam, żeby... – zaczęłam. 
- Wiem. Chodź, kochanie. Nie musisz się za każdym razem tłumaczyć. – Ze zrozumieniem w swoich lśniących oczach wpuściła mnie za ladę.
 Szybko przemknęłam przez zaplecze i znalazłam mały kwadrat w ścianie, wyglądający jak wbudowana szafka. Po odstawieniu na bok metalowej, drewnianej, a następnie kamiennej płyty, wyszłam na zewnątrz .
 W twarz uderzyło mnie wilgotne, chłodne powietrze. Między koronami drzew na szarym niebie widać było srebrny sierp księżyca.    
 Odwróciłam się i zobaczyłam, że mur za moimi plecami jest znowu w jednym kawałku. Barmanka, jak zwykle, wstawiła płyty na swoje miejsce. To dziwne, pomagała mi od tak dawana a ja nawet nie znałam jej imienia. 
 Rozejrzałam się dookoła. Kucałam wśród kępy krzaków, których nazwy nie mogłam sobie przypomnieć. Miały gęste gałęzie i duże liście, więc były świetnym schronieniem. Powoli wychyliłam głowę, by zbadać sytuację. Na całe szczęście wszyscy drwale wrócili już do domów po całym dniu pracy. Brama była zamknięta. Jedyną oznaką ludzkiej obecności były, przytłumione przez odległość, śmiechy Strażników, grających w karty na szczytach Wież.
 Wzięłam głęboki oddech. Chłodne powietrze wciągnięte do płuc nieco ożywiło moje ciało.
 Ruszyłam pędem przed siebie. 
 Moja kondycja nigdy nie była dobra, ponieważ nie lubiłam zajęć fizycznych, jednak po zajściu w Źrenicy...
 Moim ciałem wstrząsnął tak gwałtowny dreszcz bólu, że zgięłam się w pół.
 Wyrzuciłam z głowy straszne wspomnienia i wróciłam do wcześniejszych rozmyślań. Moja dzisiejsza kondycja wołała o pomstę do nieba. Już po minucie biegu ze sprintu przeszłam do wolnego truchtu.  
 Odetchnęłam z ulgą, gdy w oddali zobaczyłam wielki dąb, którego gałęzie wyginały się w literę „Y” .
 Dotarłam do swojego celu zdyszana i całkowicie pozbawiona energii. W głowie czułam pulsowanie, cała twarz płonęła żywym ogniem. Musiałam wyglądać jak burak.
 Wzięłam kilka szybkich urywanych oddechów i przypomniałam sobie wskazówki. Najpierw okrążyłam drzewo o 180 stopni, potem zrobiłam siedem kroków przed siebie, czternaście w prawo potem dwadzieścia jeden w lewo.
 Stanęłam nie przesuwając się już nawet o milimetr i czekałam. Parę sekund później kilka metrów ode mnie pojawiły się cztery postacie. Nie przyszły, wyskoczyły, czy magicznym sposobem wyrosły spod ziemi. Po prostu w jednej sekundzie ich nie było, a w drugiej były. Bez żadnych efektów specjalnych, jak masy śmierdzącego dymu, czy kolorowe iskierki. Dwie z nich były ubrane w czarne szaty do samej ziemi, z obszernym kapturem, zakrywającym całą twarz oraz szerokimi rękawami, a dwie szaty koloru starego pergaminu.    
 Pojawienie się czwartej postaci przykuło moją uwagę. Zawsze na spotkanie wychodziły mi tylko trzy osoby. Nieznajomy w czarnej szacie trzymał się wyraźnie na uboczu, jednak miałam dziwne wrażenie, iż nieustannie mnie obserwuje. Przez krótki moment poczułam się jak zwierzyna, na którą czai się wygłodniały drapieżnik. Pozornie nie wyczuwająca zbliżającego się ataku, jednakże z dziwnym przeczuciem, że stanie się coś strasznego.
 Następnie mój wzrok prześlizgną się po postaciach ubranych w pergaminowe szaty. Ostentacyjnie je zignorowałam i podbiegłam do ubranej na czarno postaci, stojącej na czele grupy i rzuciłam jej się w ramiona.  

___________________ 
Zachęcam do komentowania :)