niedziela, 13 lipca 2014

5. Bałagan.

Po bardzo długiej przerwie i wielu namowach miśki w końcu dodałam rozdział :) nie wiem kiedy będzie następny... ten napisałam daaaawno temu i osobiści uważam, że jest trochę dziwny, ale do was należy ocena. Pozdrawiam ^^ tytuł rozdziału nawiązuje do tego jak ja postrzegam tą notkę ;d
_________________________________
"Does it hurt when you breathe too?
Cause it does when I do"

_________________________________


Obudziłam się w zwyczajnym pokoju. Nie byłam już w Źrenicy, nie byłam już torturowana. Przez dłuższy czas trzymałam się tej myśli, nie zwracając uwagi na otaczający mnie świat. Ocknęłam się dopiero, gdy do moich uszu dobiegł świst czajnika,  pojedyncze obijanie się o siebie sztućców oraz dźwięki otwieranych i zamykanych szafek.
 Leżałam na plecach w średniej wielkości łóżku z białą pościelą, o znajomym zapachu.  Na prawo przez całą długość pomieszczenia ciągnął się regał z wieloma szafeczkami i półkami, na których porozstawiane były zdjęcia oraz książki, wykonany z jasnego, lakierowanego drewna. Dalej, na ścianie równoległej do tej, przy której znajdowało się łóżko,  znajdowało się duże okno z kolorowymi zasłonkami i rzędem kwiatów w doniczkach na parapecie. Na dworze było przerażająco ciemno. Na niebie nie było widać księżyca ani nawet jednej gwiazdki. Jakieś trzy metry ode mnie, dokładnie naprzeciwko mojej osoby, znajdowały się lekko uchylone drzwi, przez które wpadała wąska strużka żółtawego światła.  W odległości nie całych dwóch metrów na prawo, pomiędzy drzwiami a oknem znajdowała się mała, pomalowana na biało, mahoniowa komoda. Ustawiono na niej kilkanaście malutkich świeczek, których wesołe płomyczki odbijały się od lustra, znajdującego się na meblu i choć trochę oświetlały pomalowane na szaro ściany, roztaczając w pokoju aurę spokoju i przytulności.     
 Usłyszałam ciche kroki. Na progu drzwi pojawiła się dziewczyna. Miała siedemnaście lat, tak samo jak ja, lecz przez jej niski wzrost i dziecięcą, delikatną twarz często brano ją za o wiele młodszą. Była blada, miała czerwone pełne usta, a szaroniebieskie wielkie oczy, otoczone jasnymi brwiami patrzyły na mnie z troską. Ubrana w czerwone spodenki i białą bluzkę z rękawem ¾ , stała, trzymając w smukłych dłoniach dwa kubki, nad którymi unosiła się para. Miała poczochrane włosy, każdy z blond kosmyków, na które składała się grzywka sterczał w inną stronę a pod swoimi błyszczącymi oczami miała głębokie, fioletowe cienie.  
- Alex... – wyszeptałam, łamiącym się głosem.
 Blondynka nic nie odpowiedziała, tylko odstawiła kubki na podłogę, wdrapała się na łóżko i mnie przytuliła.
- To.. to nie był James, prawda?- Zawsze wydawało mi się, że w moich ustach jego imię brzmi inaczej. Tak jakby nie było tylko zwyczajną nazwą, ale także magicznym zaklęciem, wyznaniem uczucia. - Kto to był? Kto mnie tu przyniósł? – wychlipałam w rękaw najlepszej przyjaciółki. Nie miałam wcześniej świadomości, że płaczę.
Odsunęłam się od niej trochę i zobaczyłam, że na twarzy maluje się jej niewyobrażalny smutek i współczucie. Na odpowiedź tylko przecząco kiwnęła głową. Wiedziałam, iż to nie był James. To po prostu nie mógłby być on. Miał mnie gdzieś, od wieków nie rozmawialiśmy, nie mógłby nawet wiedzieć, że mnie torturowali.  
- Izzy, nie mam pojęcia kto to był. Twarz schował pod kapturem, w dodatku przyniósł cię jak było już ciemno. Nie poznałam nawet głosu. – Choć jej odpowiedź nie była dla mnie satysfakcjonująca, to sam dźwięk jej znajomego głosu przyniósł mojemu umysłowi ukojenie. – Ale on...
- On co? – Zaskoczył mnie chłód, bijący z mojej krótkiej wypowiedzi.  
- Po prostu... Wydaje mi się, że cię dobrze znał. Martwił się o ciebie i... – mówiąc to była zmieszana, tak jakby nie była pewna, czy dobrze dopiera słowa.
- Przestań się ze mną cackać. Mów jak człowiek. To co się wydarzyło... nie możemy tego cofnąć. Pozbieram się, jeśli mi pomożesz. – Widząc jej powątpiewający wyraz twarzy, dodałam: - proszę. I nie obchodzi mnie kto mnie tu przyniósł. Ważne, że mnie uratował, a nie kto to był.
- Tak, chyba masz rację.
 Aleksandra chyba naprawdę uwierzyła w moje kłamstwa. To dobrze. Nie wiem, czy zdołam się pozbierać. Nie wiem, czy dam sobie po tym wszystkim radę. Nie wiem, czy zdołam wymazać z pamięci sceny... Nie mogłam nawet o tym myśleć, nie dostając nagłego ataku paniki. Moje dłonie drżały, od czasu do czasu przez całe ciało przebiegał nagły wstrząs, głos drżał, z oczu płynęło coraz więcej łez, oddech przyspieszał, klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie.
 Do tego chciałam wiedzieć, kto mnie od tego wszystkiego uratował. Będę tej osobie dłużna do końca życia.
 Natomiast na samą myśl o Królowej, Mirmain, Diegu czy Christopherze wzbierały we mnie mdłości. Nienawidziłam ich z całego serca.   
 Przyjaciółka włożyła mi w drżące dłonie kubek. Upiłam łyk gorącej zielonej herbaty, której ciepło stopniowo rozlewające się po moim ciele, nieco ukoiło poszarpane nerwy.
 Od dawna czułam, że coś we mnie pęka, a ostatnie wydarzenie po prostu popchnęło mnie w stronę mroku, który coraz ciaśniej obejmował mnie swoimi lodowatymi łapskami.  
 Sandra, jakby od niechcenia, przytuliła mnie i zaczęła mówić o zwyczajnych rzeczach. Chyba po prostu znała mnie na tyle, żeby wiedzieć, iż odwrócenie mojej uwagi od problemów będzie najlepszym sposobem aby mnie pocieszyć. Leżałam z głową na jej skrzyżowanych kolanach i słuchałam opowieści o jej chłopaku, przyjaciołach, pracy w pubie, z którego właśnie ją wywalili...
 Po kilku godzinach nie wytrzymałam. Zaczęłam ryczeć jak opętana i opowiedziałam jej wszystkie zdarzenia z ostatniego tygodnia, od momentu naszego ostatniego spotkania. Na początku zaczęło się zwyczajnie: podróż do Instytutu, kilka drobnych operacji, wielka nuda. Potem robiło się coraz gorzej: alarm, pomoc Shevie, ucieczka, spotkanie z Christopherem, Królową...
 Sama nie byłam świadoma, jak dużo z tego, co działo się w podziemiach Źrenicy jej opowiedziałam.
 W końcu ze zmęczenia ciągłym płaczem i nerwami zasnęłam.      
 ~*~
- Zostaw ją! – Krzyk Jamesa rozbrzmiał w obskurnym korytarzu Szkoły Kolonii nad Morzem.
 Kilka dzieciaków, śpieszących się na rozpoczęte już zajęcia, skierowało w jego stronę zaciekawione spojrzenia, lecz potem szybko popędziły na lekcje. Brunet stał obok mnie, ręką leciutko muskając moje lewe ramię. Jego nawet najdelikatniejszy dotyk wywoływał na całym moim ciele dreszcz. Naprzeciwko nas z głupim uśmieszkiem stała Eva – dziewczyna chodziła z nami do klasy, Miała długie, rude, proste włosy, kocie oczy i była strasznie upierdliwa. Tym razem śmiała się z sytuacji panującej w mojej rodzinie.
- Po co bronisz tego dziwoląga? – spytała. -  Jest beznadziejna i sam o tym dobrze wiesz. 
 Choć chłopak wydawał  się spokojny, to jego szczęka była mocno zaciśnięta a w błękitnych oczach, otoczonych szeregiem długich rzęs, błyszczał gniew. Nie wiem jak to się działo, lecz zawsze, kiedy na niego patrzyłam te dwie niebieskie plamy na jego twarzy przesłaniały mi resztę świata. Mogłabym patrzeć w jego oczy do końca życia, a i tak ten czas wydawałby mi się o wiele za krótki.
- Zostaw ją i odejdź. – Rzucił na rudą ostatnie pogardliwe spojrzenie, skinął na mnie głową i poszedł w stronę sali, do której już kilka minut temu weszła nauczycielka literatury.
Potruchtałam za nim ze spuszczoną głową. Dopiero przed samymi drzwiami zdołałam się odezwać:
- Nie musiałeś tego robić. Poradziłabym sobie, jakoś.
 Na dźwięk mojego głosu James zastygł bez ruchu z ręką na klamce. Powoli odwrócił się i spojrzał mi w  oczy. Mój świat znowu zatrzymał się na te kilka sekund,  a może kilka lat? W jego obecności nigdy nie byłam niczego do końca pewna. W odpowiedzi tylko się do mnie szeroko uśmiechnął. Moje serce niebezpiecznie poruszyło się w piersi. Tak jakby chciało wyjść z wnętrza mojego ciała i oddać się na własność człowiekowi, który stał przede mną. Byłam pewna, iż od samego jego spojrzenia moje, i tak zawsze zarumienione, policzki płoną.  Nawet gdy uśmiech zniknął z jego twarzy, a niebieskooki odwrócił się do mnie plecami, miałam wrażenie jakby na co dzień szary świat, przybrał kolorów. Wszystko wokół mnie jaśniało wewnętrznym światłem jak na jakimś ponadczasowym dziele sztuki. Dokładnie przyjrzałam się Jam’owi: plecy miał lekko napięte, czarne, zawsze przystrzyżone „na jeża” włosy na głowie trochę za długie, ubrany w niebieski T-shirt, podkreślający kolor jego ślicznych oczu i czarne jeansy z niezliczoną ilością kieszeni, wyglądał olśniewająco. Trzynastolatek był ode mnie kilka centymetrów wyższy, miał około 165 cm. wzrostu.  W chwili gdy otworzył drzwi prowadzące do sali, z której dochodził lekko podniesiony głos pani profesor Aros spuściłam wzrok, stwierdzając, że takie gapienie się na Jamesa jest dziwne. Przyglądając się nierównym wzorom pęknięć na brudnych, kremowych płytkach, pokrywającym szkolny korytarz usłyszałam przed sobą cichutki szept:
- Musiałem.
 Popatrzyłam na bruneta, jednak ten już kierował się w stronę jednej z ostatnich ławek, w której zawsze siedział. Szedł dumnym krokiem, z podniesioną głową oraz łobuzerskim uśmieszkiem, wykrzywiającym różane usta. Na ten widok sama leciutko się uśmiechnęłam, nie z własnej woli, tylko tak jakby moje ciało było zaprogramowane na odwzajemnianie jego radości.  Nawet pod przeszywającym wzrokiem Mary Aros- czterdziestokilkuletniej nauczycielki, z krótkimi, rzadkimi włosami koloru mokrego piasku, kobieta była bardzo chuda i wysoka, ubierała się jakby żyła w zupełnie innej epoce: ciężkie spódnice do kostek, dziwaczne sweterki lub białe koszule zapięte pod samą szyję, często można ją było także zobaczyć z fikuśnym kapeluszem na głowie, miała długi nos i odstające uszy. Czasem surowa, jednak bardzo sympatyczna, opiekuńcza i przede wszystkim kochająca swoją pracę, była moją ulubioną nauczycielką, jedyną profesorką w szkole, będącą w 100% człowiekiem- nawet nie pomyślał o tym, by przeprosić albo usprawiedliwić swoje kilkunastominutowe spóźnienie na zajęcia. Rozsiadł się na niewygodnym, drewnianym krześle, chwilę popatrzył na salę: wielkie okna bez firanek ani zasłon z usychającymi roślinkami na parapetach, dwie stare szafy, zniszczone biurko, cztery rzędy ławek dla uczniów, ogromna turkusowa tablica. Następnie oparł głowę na rękach i w mgnieniu oka zasnął.
- Możesz wejść, Isabelle – oznajmiła pani Aros i wróciła do opowiadania o sporze między rodzinami Montekich i Kapuletów.
 Niezbyt zainteresowana, według mnie bezsensowną, kłótnią dwóch rodzin wzięłam egzemplarz lektury, zostawiony na mojej ławce, otworzyłam na dowolnej stronie i zaczęłam w myślach czytać:
„- Brak jej tam, skąd bym pragną wzajemności.
- Niestety! Czumuż, zadając się niebanką,
Miłość jest w gruncie rzeczy tak srogą tyranką?
[...]
W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.
O! wy sprzeczności niepojęte dziwa!
Szorstka miłości! Nienawiści tkliwa! [...] „  
 Nie zwracałam uwagi na te słowa. W mojej głowie echem odbijało się tylko jedno słowo, wypowiedziane jego miękkim głosem „musiałem”. Naprawdę to powiedział, czy tylko się przesłyszałam? Wyobraziłam to sobie? I co to miało, do jasnej cholery, znaczyć?
~*~
 Obudził mnie trzask zamykanej szuflady. Aleksandra siedziała na pufie przed toaletką i rozczesywała swoje długie blond włosy. Przyjrzałam się dokładnie jej odbiciu w lustrze. Nawet przez dość mocny makijaż można było dostrzec cienie pod jej oczami i bladość skóry. Ogarnęło mnie przerażenie. Kiedy znowu się To zacznie? Jak dużo czasu minęło od poprzedniego Ataku?
 Pogrążona w myślach o zdrowie przyjaciółki wyjrzałam przez okno. Na dużym podwórku było wiele drzew, kwiatów oraz małe oczko wodne. Za niskim płotem rozciągała się wąska, brukowana ulica. Z racji tego, iż mieszkanie Alex znajdowało się w czwartym rzędzie od Murów Kolonii, jej dom otaczały same stare zniszczone budynki, często z drewna, w niektórych brakowało okien, lub nawet części ścian. Jej dom znacznie różnił się wyglądem od pozostałych na 4 Ulicy. Niedawno wybudowany, ładny, biały domek w kształcie prostokąta z czerwonym trójkątnym dachem, o powierzchni około 90 m2. Wyglądał jak pałac wśród slumsów.    
 W mojej kolonii o kształcie idealnego koła, usytuowanej nad morzem, ulice miały formę kręgów otaczających rynek miasta, znajdujący się w samym centrum. Najbliżej głównego placu znajdowały się bogate rezydencje, wybudowane w różnych stylach architektonicznych. W miarę oddalania się od niego, domy stawały się uboższe, a przy samych murach otaczających kolonię były to walące się przytułki, dla nieudanych eksperymentów, które przeżyły bądź ludzi, którzy nie mają środków na utrzymanie budynku o przyzwoitych warunkach mieszkalnych. Sandra mieszkała na czwartej ulicy, niedaleko brany zachodniej, która była otwarta tylko dla ludzi pracujących w lesie. Ja na siódmej, jednakże po przeciwnej stronie osady, kilkadziesiąt metrów od bramy wschodniej, prowadzącej na plażę. Dzieliły nas więc ponad trzy kilometry drogi przez miasto. Idąc skrótami, dystans skracał się do niecałych dwóch kilometrów. 
 Zaczęłam zastanawiać się nad swoim snem.
 I znów ogarnął mnie ten kompletny brak uczuć. Zawsze tak się działo, kiedy myślałam o Jamesie. Scena z przed prawie czterech lat wróciła do mnie kalejdoskopem uczuć tak intensywnych, że prawie rozrywały mnie od środka. Czemu akurat teraz? Czemu po... zajściu w Zamku, w moich snach pojawiło się tak nieznaczne wspomnienie, z czasów gdy myślałam, iż jestem dla niego ważna. Jak mój umysł mógł przedkładać tortury nad szczenięce uczucie? 
 Z nieustannego strumienia myśli, który towarzyszył mi przez całe życie, wyrwał mnie znużony głos przyjaciółki:
- Jak się czujesz? – na twarzy niebieskookiej malowała się troska oraz zmęczenie. Jej włosy po długim szczotkowaniu wyglądały perfekcyjnie, jednakże makijaż na twarzy nie mógł ukryć bólu, który musiała odczuwać dziewczyna.
- Dobrze. Wszystko w jak najlepszym porządku – skłamałam, uśmiechając się sztucznie, co wyglądało tak okropnie, że przyjaciółka się zaśmiała. Olałam ją i tym razem to ja spytałam z troską w głosie: - a ty? Kiedy ostatnio...
- Dwa tygodnie i pięć dni. Jeszcze nie czas. – Jej uśmiech, choć równie sztuczny, był o wiele mniej przerażający niż mój. Próbując udawać silną, Aleksandra podeszła do łóżka i uklęknęła pół metra ode mnie. Znałam ją jednak na tyle dobrze, by zauważyć, że nieznacznie się garbi, porusza kończynami z wyraźnym trudem i choć zasłonięte przez burzowe chmury wieczorne świtało, razi ją w oczy.
- Nie wyglądasz najlepiej, Lexi. – Ze wszystkich zdrobnień: Alex, Sandra, Sand, Aleksis, to lubiłam najbardziej.
- Ty też się nie nadajesz na wybieg, Izzy – odparowała, próbując utrzymać luźną atmosferę.
- Nigdy się nie nadawałam.- Była to prawda, nie byłam ładna, zgrabna ani nawet szczupła. No i oczywiście, jak zawsze, nawet żarty brałam sobie do serca.
 Gdy Alex chciała już coś odpowiedzieć, nagle szybko zerwała się na równe nogi i wybiegła z pokoju. Wróciła po kilku sekundach, niosąc kawałek pergaminu w małej, szczupłej dłoni. Paznokcie miała połamane, a palce lekko drżały.
- Do ciebie.
 Rozwinęłam zmiętą kartkę i chociaż spodziewałam się treści, przeczytałam:
"Niedziela.19:00. Tam gdzie zawsze. Przyjdź sama.
Kocham cię.
M
K"
 Świetnie znałam to niedbałe, pochyłe i trudne do odczytania pismo. Po raz pierwszy od kilku dni, chociaż dla mnie ciągnęły się one jak kilka lat, moje serce ogarnęła radość. 
 Wróciłam myślami do mojego snu. Tym razem nie chodziło o zachowanie Jamesa, tylko o powód, przez który tak się zachował. Eva śmiała się ze śmierci mojej mamy. Mówiła wtedy, że moja rodzicielka była dziwolągiem, że należał jej się ten wypadek, że jestem jeszcze bardziej bezwartościowa niż ona. Miałam ją ochotę wtedy zabić. Nie zrobiłam tego, po pierwsze nie byłam zabójczynią, po drugie znałam całą prawdę.   
- Alex, która jest godzina? – spytałam odrywając się od swoich myśli.
- Za piętnaście siódma.
~*~
 Wybiegłam z domu przyjaciółki, tak szybko, jak tylko byłam w stanie. Z każdym nowym ruchem moim ciałem wstrząsał dreszcz bólu. Większość ciała miałam pokrytą sińcami a niektóre rany na nogach i karku jeszcze się całkowicie nie zasklepiły. Mimo tych niedogodności, podążałam naprzód. Przeciskałam się wąskimi, ciemnymi uliczkami. Nie obchodziły mnie luksusy, wybrałam najkrótszą drogę do zachodniej bramy. W chwili gdy ujrzałam dwie, wysokie na dziesięć metrów wieże, otaczające jedne z czterech wejść do kolonii nieco zwolniłam. Truchtem pokonałam jeszcze kilka metrów i stanęłam przed małą gospodą ,z lekko chwiejącym się szyldem, na którym widniał napis „Pod Czarnym Mnichem”. Pomimo dziwnej nazwy, której znaczenia nigdy nie rozumiałam, gospoda była najlepiej zachowanym budynkiem, znajdującym się tak blisko Murów. Właściwie jej tylna ściana przylegała bezpośrednio do marmuru otaczającego miasto.
 Bez wahania popchnęłam drewniane drzwi, które zaskrzypiały niemiło i weszłam do środka. Uderzył mnie zapach alkoholu, tytoniu, potu oraz czegoś bardzo słodkiego, a jednocześnie gorzkiego- była to woń bardzo charakterystyczna dla tego miejsca, tylko dla niego, jednak nigdy nie mogłam dociec jej źródła. W lokalu nie było okien, źródłem światła były tutaj lampy gazowe oraz poustawiane gdzieniegdzie wielkie, białe świece. Reakcje ludzi na moje przybycie były różnorodne: stali bywalcy obrzucili mnie pojedynczym, krótkim spojrzeniem i wrócili do swoich zajęć, niektórzy przyglądali się z zaciekawieniem młodej dziewczynie wchodzącej do mało przyzwoitego miejsca, inni po prostu mnie nie zauważyli. Starając się unikać wzroku kogokolwiek z nich, szybko podeszłam do długiej, metalowej lady, na której były zostawione puste kufle i kilka talerzy z niedojedzonymi resztkami kurczaka oraz makaronu. Zastukałam kilka razy w zimną powierzchnię baru i dla zabicia czasu popatrzyłam na swoje odbicie w zakurzonym lustrze, które okalała srebrna, zapewne sztuczna, rama. Oparty o ścianę po mojej prawej stronie. Mebel, był na tyle duży, że mogłam się w nim cała przejrzeć.  
 Wyglądałam strasznie.
 Poplątane, niesforne kosmyki kręconych blond włosów sterczały na mojej głowie jak złej jakości peruka. Brązowe leginsy, białe trampki oraz nieco za mała, szara bluza Aleksandy uwydatniały moje zaokrąglone kształty, przez co wyglądałam na jeszcze bardziej grubą niż w rzeczywistości byłam. Czarne brwi były dawno nieregulowane, oczy które nadal nie wiedziały który kolor wybrać- zielony czy piwny- z daleka przybrały dziwny odcień żółci, usta miałam spierzchnięte a twarz czerwoną z wysiłku.  
 Za przeciwną stroną lady pojawiła się barmanka. Była to kobieta w średnim wieku, miała siwe włosy zebrane w luźny koczek, w taki sposób żeby zakryć uszy. Na twarzy nie miała ani jednej zmarszczki, lecz szpeciły ją długie, białe blizny: dwie na czole, trzy na lewym policzku, jedna w poprzek ust i jedna- najdłuższa- ciągnąca się od lewej strony szyi do prawego policzka. Była bardzo blada, miała zgrabny nos. A duże, błękitne oczy patrzyły na mnie z mieszanką  rozbawienia, zaciekawienia i zdziwienia. Były one dziwnie znajome.
-Ja przyszłam, żeby... – zaczęłam. 
- Wiem. Chodź, kochanie. Nie musisz się za każdym razem tłumaczyć. – Ze zrozumieniem w swoich lśniących oczach wpuściła mnie za ladę.
 Szybko przemknęłam przez zaplecze i znalazłam mały kwadrat w ścianie, wyglądający jak wbudowana szafka. Po odstawieniu na bok metalowej, drewnianej, a następnie kamiennej płyty, wyszłam na zewnątrz .
 W twarz uderzyło mnie wilgotne, chłodne powietrze. Między koronami drzew na szarym niebie widać było srebrny sierp księżyca.    
 Odwróciłam się i zobaczyłam, że mur za moimi plecami jest znowu w jednym kawałku. Barmanka, jak zwykle, wstawiła płyty na swoje miejsce. To dziwne, pomagała mi od tak dawana a ja nawet nie znałam jej imienia. 
 Rozejrzałam się dookoła. Kucałam wśród kępy krzaków, których nazwy nie mogłam sobie przypomnieć. Miały gęste gałęzie i duże liście, więc były świetnym schronieniem. Powoli wychyliłam głowę, by zbadać sytuację. Na całe szczęście wszyscy drwale wrócili już do domów po całym dniu pracy. Brama była zamknięta. Jedyną oznaką ludzkiej obecności były, przytłumione przez odległość, śmiechy Strażników, grających w karty na szczytach Wież.
 Wzięłam głęboki oddech. Chłodne powietrze wciągnięte do płuc nieco ożywiło moje ciało.
 Ruszyłam pędem przed siebie. 
 Moja kondycja nigdy nie była dobra, ponieważ nie lubiłam zajęć fizycznych, jednak po zajściu w Źrenicy...
 Moim ciałem wstrząsnął tak gwałtowny dreszcz bólu, że zgięłam się w pół.
 Wyrzuciłam z głowy straszne wspomnienia i wróciłam do wcześniejszych rozmyślań. Moja dzisiejsza kondycja wołała o pomstę do nieba. Już po minucie biegu ze sprintu przeszłam do wolnego truchtu.  
 Odetchnęłam z ulgą, gdy w oddali zobaczyłam wielki dąb, którego gałęzie wyginały się w literę „Y” .
 Dotarłam do swojego celu zdyszana i całkowicie pozbawiona energii. W głowie czułam pulsowanie, cała twarz płonęła żywym ogniem. Musiałam wyglądać jak burak.
 Wzięłam kilka szybkich urywanych oddechów i przypomniałam sobie wskazówki. Najpierw okrążyłam drzewo o 180 stopni, potem zrobiłam siedem kroków przed siebie, czternaście w prawo potem dwadzieścia jeden w lewo.
 Stanęłam nie przesuwając się już nawet o milimetr i czekałam. Parę sekund później kilka metrów ode mnie pojawiły się cztery postacie. Nie przyszły, wyskoczyły, czy magicznym sposobem wyrosły spod ziemi. Po prostu w jednej sekundzie ich nie było, a w drugiej były. Bez żadnych efektów specjalnych, jak masy śmierdzącego dymu, czy kolorowe iskierki. Dwie z nich były ubrane w czarne szaty do samej ziemi, z obszernym kapturem, zakrywającym całą twarz oraz szerokimi rękawami, a dwie szaty koloru starego pergaminu.    
 Pojawienie się czwartej postaci przykuło moją uwagę. Zawsze na spotkanie wychodziły mi tylko trzy osoby. Nieznajomy w czarnej szacie trzymał się wyraźnie na uboczu, jednak miałam dziwne wrażenie, iż nieustannie mnie obserwuje. Przez krótki moment poczułam się jak zwierzyna, na którą czai się wygłodniały drapieżnik. Pozornie nie wyczuwająca zbliżającego się ataku, jednakże z dziwnym przeczuciem, że stanie się coś strasznego.
 Następnie mój wzrok prześlizgną się po postaciach ubranych w pergaminowe szaty. Ostentacyjnie je zignorowałam i podbiegłam do ubranej na czarno postaci, stojącej na czele grupy i rzuciłam jej się w ramiona.  

___________________ 
Zachęcam do komentowania :) 

1 komentarz:

  1. Wyłapałam tylko 2 błędy :D Bławka dla pani za rozbudowane opisy i barwne porównanie-duży postęp. Mam jednak niedosyt emocji bohaterki, jakby nie konca było wiadomo jaki ma charakter. Niech Izzy będzie tak charakterna jak ty, kurcze! :D Wspomnienie było wstawione tak "płynnie", że całość się razem świetnie skomponowała. I to co lubie u ciebie najbardziej ten "smaczek" na koniec, coś "na potem". Nie moge się doczekać dalszej części.Koniec tego słodzenia :D
    Weny, cierpliwości i wytrwałości.
    Miśka ^^

    OdpowiedzUsuń