_________________________________
"Does it hurt when you breathe too?
Cause it does when I do"
_________________________________
Obudziłam się w zwyczajnym pokoju. Nie byłam już w Źrenicy,
nie byłam już torturowana. Przez dłuższy czas trzymałam się tej myśli, nie
zwracając uwagi na otaczający mnie świat. Ocknęłam się dopiero, gdy do moich
uszu dobiegł świst czajnika, pojedyncze
obijanie się o siebie sztućców oraz dźwięki otwieranych i zamykanych szafek.
Leżałam na plecach w
średniej wielkości łóżku z białą pościelą, o znajomym zapachu. Na prawo przez całą długość pomieszczenia
ciągnął się regał z wieloma szafeczkami i półkami, na których porozstawiane były
zdjęcia oraz książki, wykonany z jasnego, lakierowanego drewna. Dalej, na
ścianie równoległej do tej, przy której znajdowało się łóżko, znajdowało się duże okno z kolorowymi
zasłonkami i rzędem kwiatów w doniczkach na parapecie. Na dworze było
przerażająco ciemno. Na niebie nie było widać księżyca ani nawet jednej
gwiazdki. Jakieś trzy metry ode mnie, dokładnie naprzeciwko mojej osoby,
znajdowały się lekko uchylone drzwi, przez które wpadała wąska strużka
żółtawego światła. W odległości nie
całych dwóch metrów na prawo, pomiędzy drzwiami a oknem znajdowała się mała,
pomalowana na biało, mahoniowa komoda. Ustawiono na niej kilkanaście malutkich
świeczek, których wesołe płomyczki odbijały się od lustra, znajdującego się na
meblu i choć trochę oświetlały pomalowane na szaro ściany, roztaczając w pokoju
aurę spokoju i przytulności.
Usłyszałam ciche
kroki. Na progu drzwi pojawiła się dziewczyna. Miała siedemnaście lat, tak samo
jak ja, lecz przez jej niski wzrost i dziecięcą, delikatną twarz często brano
ją za o wiele młodszą. Była blada, miała czerwone pełne usta, a szaroniebieskie
wielkie oczy, otoczone jasnymi brwiami patrzyły na mnie z troską. Ubrana w
czerwone spodenki i białą bluzkę z rękawem ¾ , stała, trzymając w smukłych
dłoniach dwa kubki, nad którymi unosiła się para. Miała poczochrane włosy,
każdy z blond kosmyków, na które składała się grzywka sterczał w inną stronę a
pod swoimi błyszczącymi oczami miała głębokie, fioletowe cienie.
- Alex... – wyszeptałam, łamiącym się głosem.
Blondynka nic nie
odpowiedziała, tylko odstawiła kubki na podłogę, wdrapała się na łóżko i mnie
przytuliła.
- To.. to nie był James, prawda?- Zawsze wydawało mi się, że
w moich ustach jego imię brzmi inaczej. Tak jakby nie było tylko zwyczajną
nazwą, ale także magicznym zaklęciem, wyznaniem uczucia. - Kto to był? Kto mnie
tu przyniósł? – wychlipałam w rękaw najlepszej przyjaciółki. Nie miałam
wcześniej świadomości, że płaczę.
Odsunęłam się od niej trochę i zobaczyłam, że na twarzy
maluje się jej niewyobrażalny smutek i współczucie. Na odpowiedź tylko
przecząco kiwnęła głową. Wiedziałam, iż to nie był James. To po prostu nie
mógłby być on. Miał mnie gdzieś, od wieków nie rozmawialiśmy, nie mógłby nawet
wiedzieć, że mnie torturowali.
- Izzy, nie mam pojęcia kto to był. Twarz schował pod
kapturem, w dodatku przyniósł cię jak było już ciemno. Nie poznałam nawet głosu.
– Choć jej odpowiedź nie była dla mnie satysfakcjonująca, to sam dźwięk jej
znajomego głosu przyniósł mojemu umysłowi ukojenie. – Ale on...
- On co? – Zaskoczył mnie chłód, bijący z mojej krótkiej
wypowiedzi.
- Po prostu... Wydaje mi się, że cię dobrze znał. Martwił
się o ciebie i... – mówiąc to była zmieszana, tak jakby nie była pewna, czy
dobrze dopiera słowa.
- Przestań się ze mną cackać. Mów jak człowiek. To co się
wydarzyło... nie możemy tego cofnąć. Pozbieram się, jeśli mi pomożesz. – Widząc
jej powątpiewający wyraz twarzy, dodałam: - proszę. I nie obchodzi mnie kto
mnie tu przyniósł. Ważne, że mnie uratował, a nie kto to był.
- Tak, chyba masz rację.
Aleksandra chyba
naprawdę uwierzyła w moje kłamstwa. To dobrze. Nie wiem, czy zdołam się
pozbierać. Nie wiem, czy dam sobie po tym wszystkim radę. Nie wiem, czy zdołam
wymazać z pamięci sceny... Nie mogłam nawet o tym myśleć, nie dostając nagłego
ataku paniki. Moje dłonie drżały, od czasu do czasu przez całe ciało przebiegał
nagły wstrząs, głos drżał, z oczu płynęło coraz więcej łez, oddech
przyspieszał, klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie.
Do tego chciałam
wiedzieć, kto mnie od tego wszystkiego uratował. Będę tej osobie dłużna do
końca życia.
Natomiast na samą
myśl o Królowej, Mirmain, Diegu czy Christopherze wzbierały we mnie mdłości.
Nienawidziłam ich z całego serca.
Przyjaciółka włożyła
mi w drżące dłonie kubek. Upiłam łyk gorącej zielonej herbaty, której ciepło
stopniowo rozlewające się po moim ciele, nieco ukoiło poszarpane nerwy.
Od dawna czułam, że
coś we mnie pęka, a ostatnie wydarzenie po prostu popchnęło mnie w stronę
mroku, który coraz ciaśniej obejmował mnie swoimi lodowatymi łapskami.
Sandra, jakby od
niechcenia, przytuliła mnie i zaczęła mówić o zwyczajnych rzeczach. Chyba po
prostu znała mnie na tyle, żeby wiedzieć, iż odwrócenie mojej uwagi od
problemów będzie najlepszym sposobem aby mnie pocieszyć. Leżałam z głową na jej
skrzyżowanych kolanach i słuchałam opowieści o jej chłopaku, przyjaciołach,
pracy w pubie, z którego właśnie ją wywalili...
Po kilku godzinach
nie wytrzymałam. Zaczęłam ryczeć jak opętana i opowiedziałam jej wszystkie
zdarzenia z ostatniego tygodnia, od momentu naszego ostatniego spotkania. Na
początku zaczęło się zwyczajnie: podróż do Instytutu, kilka drobnych operacji,
wielka nuda. Potem robiło się coraz gorzej: alarm, pomoc Shevie, ucieczka,
spotkanie z Christopherem, Królową...
Sama nie byłam
świadoma, jak dużo z tego, co działo się w podziemiach Źrenicy jej
opowiedziałam.
W końcu ze zmęczenia
ciągłym płaczem i nerwami zasnęłam.
~*~
- Zostaw ją! – Krzyk Jamesa rozbrzmiał w obskurnym korytarzu
Szkoły Kolonii nad Morzem.
Kilka dzieciaków,
śpieszących się na rozpoczęte już zajęcia, skierowało w jego stronę
zaciekawione spojrzenia, lecz potem szybko popędziły na lekcje. Brunet stał
obok mnie, ręką leciutko muskając moje lewe ramię. Jego nawet najdelikatniejszy
dotyk wywoływał na całym moim ciele dreszcz. Naprzeciwko nas z głupim
uśmieszkiem stała Eva – dziewczyna chodziła z nami do klasy, Miała długie,
rude, proste włosy, kocie oczy i była strasznie upierdliwa. Tym razem śmiała
się z sytuacji panującej w mojej rodzinie.
- Po co bronisz tego dziwoląga? – spytała. - Jest beznadziejna i sam o tym dobrze
wiesz.
Choć chłopak
wydawał się spokojny, to jego szczęka
była mocno zaciśnięta a w błękitnych oczach, otoczonych szeregiem długich rzęs,
błyszczał gniew. Nie wiem jak to się działo, lecz zawsze, kiedy na niego
patrzyłam te dwie niebieskie plamy na jego twarzy przesłaniały mi resztę świata.
Mogłabym patrzeć w jego oczy do końca życia, a i tak ten czas wydawałby mi się
o wiele za krótki.
- Zostaw ją i odejdź. – Rzucił na rudą ostatnie pogardliwe
spojrzenie, skinął na mnie głową i poszedł w stronę sali, do której już kilka
minut temu weszła nauczycielka literatury.
Potruchtałam za nim ze spuszczoną głową. Dopiero przed
samymi drzwiami zdołałam się odezwać:
- Nie musiałeś tego robić. Poradziłabym sobie, jakoś.
Na dźwięk mojego
głosu James zastygł bez ruchu z ręką na klamce. Powoli odwrócił się i spojrzał
mi w oczy. Mój świat znowu zatrzymał się
na te kilka sekund, a może kilka lat? W
jego obecności nigdy nie byłam niczego do końca pewna. W odpowiedzi tylko się
do mnie szeroko uśmiechnął. Moje serce niebezpiecznie poruszyło się w piersi.
Tak jakby chciało wyjść z wnętrza mojego ciała i oddać się na własność
człowiekowi, który stał przede mną. Byłam pewna, iż od samego jego spojrzenia moje,
i tak zawsze zarumienione, policzki płoną. Nawet gdy uśmiech zniknął z jego twarzy, a
niebieskooki odwrócił się do mnie plecami, miałam wrażenie jakby na co dzień
szary świat, przybrał kolorów. Wszystko wokół mnie jaśniało wewnętrznym
światłem jak na jakimś ponadczasowym dziele sztuki. Dokładnie przyjrzałam się
Jam’owi: plecy miał lekko napięte, czarne, zawsze przystrzyżone „na jeża” włosy
na głowie trochę za długie, ubrany w niebieski T-shirt, podkreślający kolor
jego ślicznych oczu i czarne jeansy z niezliczoną ilością kieszeni, wyglądał
olśniewająco. Trzynastolatek był ode mnie kilka centymetrów wyższy, miał około
165 cm. wzrostu. W chwili gdy otworzył
drzwi prowadzące do sali, z której dochodził lekko podniesiony głos pani
profesor Aros spuściłam wzrok, stwierdzając, że takie gapienie się na Jamesa
jest dziwne. Przyglądając się nierównym wzorom pęknięć na brudnych, kremowych
płytkach, pokrywającym szkolny korytarz usłyszałam przed sobą cichutki szept:
- Musiałem.
Popatrzyłam na
bruneta, jednak ten już kierował się w stronę jednej z ostatnich ławek, w
której zawsze siedział. Szedł dumnym krokiem, z podniesioną głową oraz łobuzerskim
uśmieszkiem, wykrzywiającym różane usta. Na ten widok sama leciutko się
uśmiechnęłam, nie z własnej woli, tylko tak jakby moje ciało było
zaprogramowane na odwzajemnianie jego radości. Nawet pod przeszywającym wzrokiem Mary Aros-
czterdziestokilkuletniej nauczycielki, z krótkimi, rzadkimi włosami koloru mokrego
piasku, kobieta była bardzo chuda i wysoka, ubierała się jakby żyła w zupełnie
innej epoce: ciężkie spódnice do kostek, dziwaczne sweterki lub białe koszule
zapięte pod samą szyję, często można ją było także zobaczyć z fikuśnym
kapeluszem na głowie, miała długi nos i odstające uszy. Czasem surowa, jednak
bardzo sympatyczna, opiekuńcza i przede wszystkim kochająca swoją pracę, była
moją ulubioną nauczycielką, jedyną profesorką w szkole, będącą w 100%
człowiekiem- nawet nie pomyślał o tym, by przeprosić albo usprawiedliwić swoje
kilkunastominutowe spóźnienie na zajęcia. Rozsiadł się na niewygodnym,
drewnianym krześle, chwilę popatrzył na salę: wielkie okna bez firanek ani
zasłon z usychającymi roślinkami na parapetach, dwie stare szafy, zniszczone
biurko, cztery rzędy ławek dla uczniów, ogromna turkusowa tablica. Następnie
oparł głowę na rękach i w mgnieniu oka zasnął.
- Możesz wejść, Isabelle – oznajmiła pani Aros i wróciła do
opowiadania o sporze między rodzinami Montekich i Kapuletów.
Niezbyt
zainteresowana, według mnie bezsensowną, kłótnią dwóch rodzin wzięłam
egzemplarz lektury, zostawiony na mojej ławce, otworzyłam na dowolnej stronie i
zaczęłam w myślach czytać:
„- Brak jej tam, skąd bym pragną wzajemności.
- Niestety! Czumuż, zadając się niebanką,
Miłość jest w gruncie rzeczy tak srogą tyranką?
[...]
W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.
O! wy sprzeczności niepojęte dziwa!
Szorstka miłości! Nienawiści tkliwa! [...] „
Nie zwracałam uwagi
na te słowa. W mojej głowie echem odbijało się tylko jedno słowo, wypowiedziane
jego miękkim głosem „musiałem”. Naprawdę to powiedział, czy tylko się
przesłyszałam? Wyobraziłam to sobie? I co to miało, do jasnej cholery, znaczyć?
~*~
Obudził mnie trzask
zamykanej szuflady. Aleksandra siedziała na pufie przed toaletką i rozczesywała
swoje długie blond włosy. Przyjrzałam się dokładnie jej odbiciu w lustrze.
Nawet przez dość mocny makijaż można było dostrzec cienie pod jej oczami i
bladość skóry. Ogarnęło mnie przerażenie. Kiedy znowu się To zacznie? Jak dużo
czasu minęło od poprzedniego Ataku?
Pogrążona w myślach o
zdrowie przyjaciółki wyjrzałam przez okno. Na dużym podwórku było wiele drzew,
kwiatów oraz małe oczko wodne. Za niskim płotem rozciągała się wąska, brukowana
ulica. Z racji tego, iż mieszkanie Alex znajdowało się w czwartym rzędzie od
Murów Kolonii, jej dom otaczały same stare zniszczone budynki, często z drewna,
w niektórych brakowało okien, lub nawet części ścian. Jej dom znacznie różnił
się wyglądem od pozostałych na 4 Ulicy. Niedawno wybudowany, ładny, biały domek
w kształcie prostokąta z czerwonym trójkątnym dachem, o powierzchni około 90
m2. Wyglądał jak pałac wśród slumsów.
W mojej kolonii o
kształcie idealnego koła, usytuowanej nad morzem, ulice miały formę kręgów
otaczających rynek miasta, znajdujący się w samym centrum. Najbliżej głównego
placu znajdowały się bogate rezydencje, wybudowane w różnych stylach
architektonicznych. W miarę oddalania się od niego, domy stawały się uboższe, a
przy samych murach otaczających kolonię były to walące się przytułki, dla
nieudanych eksperymentów, które przeżyły bądź ludzi, którzy nie mają środków na
utrzymanie budynku o przyzwoitych warunkach mieszkalnych. Sandra mieszkała na czwartej
ulicy, niedaleko brany zachodniej, która była otwarta tylko dla ludzi
pracujących w lesie. Ja na siódmej, jednakże po przeciwnej stronie osady,
kilkadziesiąt metrów od bramy wschodniej, prowadzącej na plażę. Dzieliły nas
więc ponad trzy kilometry drogi przez miasto. Idąc skrótami, dystans skracał
się do niecałych dwóch kilometrów.
Zaczęłam zastanawiać
się nad swoim snem.
I znów ogarnął mnie
ten kompletny brak uczuć. Zawsze tak się działo, kiedy myślałam o Jamesie.
Scena z przed prawie czterech lat wróciła do mnie kalejdoskopem uczuć tak
intensywnych, że prawie rozrywały mnie od środka. Czemu akurat teraz? Czemu
po... zajściu w Zamku, w moich snach pojawiło się tak nieznaczne wspomnienie, z
czasów gdy myślałam, iż jestem dla niego ważna. Jak mój umysł mógł przedkładać
tortury nad szczenięce uczucie?
Z nieustannego
strumienia myśli, który towarzyszył mi przez całe życie, wyrwał mnie znużony
głos przyjaciółki:
- Jak się czujesz? – na twarzy niebieskookiej malowała się
troska oraz zmęczenie. Jej włosy po długim szczotkowaniu wyglądały
perfekcyjnie, jednakże makijaż na twarzy nie mógł ukryć bólu, który musiała
odczuwać dziewczyna.
- Dobrze. Wszystko w jak najlepszym porządku – skłamałam,
uśmiechając się sztucznie, co wyglądało tak okropnie, że przyjaciółka się
zaśmiała. Olałam ją i tym razem to ja spytałam z troską w głosie: - a ty? Kiedy
ostatnio...
- Dwa tygodnie i pięć dni. Jeszcze nie czas. – Jej uśmiech,
choć równie sztuczny, był o wiele mniej przerażający niż mój. Próbując udawać
silną, Aleksandra podeszła do łóżka i uklęknęła pół metra ode mnie. Znałam ją
jednak na tyle dobrze, by zauważyć, że nieznacznie się garbi, porusza
kończynami z wyraźnym trudem i choć zasłonięte przez burzowe chmury wieczorne
świtało, razi ją w oczy.
- Nie wyglądasz najlepiej, Lexi. – Ze wszystkich zdrobnień:
Alex, Sandra, Sand, Aleksis, to lubiłam najbardziej.
- Ty też się nie nadajesz na wybieg, Izzy – odparowała,
próbując utrzymać luźną atmosferę.
- Nigdy się nie nadawałam.- Była to prawda, nie byłam ładna,
zgrabna ani nawet szczupła. No i oczywiście, jak zawsze, nawet żarty brałam
sobie do serca.
Gdy Alex chciała już
coś odpowiedzieć, nagle szybko zerwała się na równe nogi i wybiegła z pokoju.
Wróciła po kilku sekundach, niosąc kawałek pergaminu w małej, szczupłej dłoni.
Paznokcie miała połamane, a palce lekko drżały.
- Do ciebie.
Rozwinęłam zmiętą
kartkę i chociaż spodziewałam się treści, przeczytałam:
"Niedziela.19:00.
Tam gdzie zawsze. Przyjdź sama.
Kocham cię.
M
K"
Świetnie znałam to
niedbałe, pochyłe i trudne do odczytania pismo. Po raz pierwszy od kilku dni,
chociaż dla mnie ciągnęły się one jak kilka lat, moje serce ogarnęła
radość.
Wróciłam myślami do
mojego snu. Tym razem nie chodziło o zachowanie Jamesa, tylko o powód, przez
który tak się zachował. Eva śmiała się ze śmierci mojej mamy. Mówiła wtedy, że
moja rodzicielka była dziwolągiem, że należał jej się ten wypadek, że jestem
jeszcze bardziej bezwartościowa niż ona. Miałam ją ochotę wtedy zabić. Nie
zrobiłam tego, po pierwsze nie byłam zabójczynią, po drugie znałam całą prawdę.
- Alex, która jest godzina? – spytałam odrywając się od
swoich myśli.
- Za piętnaście siódma.
~*~
Wybiegłam z domu
przyjaciółki, tak szybko, jak tylko byłam w stanie. Z każdym nowym ruchem moim
ciałem wstrząsał dreszcz bólu. Większość ciała miałam pokrytą sińcami a
niektóre rany na nogach i karku jeszcze się całkowicie nie zasklepiły. Mimo
tych niedogodności, podążałam naprzód. Przeciskałam się wąskimi, ciemnymi
uliczkami. Nie obchodziły mnie luksusy, wybrałam najkrótszą drogę do zachodniej
bramy. W chwili gdy ujrzałam dwie, wysokie na dziesięć metrów wieże,
otaczające jedne z czterech wejść do kolonii nieco zwolniłam. Truchtem
pokonałam jeszcze kilka metrów i stanęłam przed małą gospodą ,z lekko
chwiejącym się szyldem, na którym widniał napis „Pod Czarnym Mnichem”. Pomimo
dziwnej nazwy, której znaczenia nigdy nie rozumiałam, gospoda była najlepiej
zachowanym budynkiem, znajdującym się tak blisko Murów. Właściwie jej tylna
ściana przylegała bezpośrednio do marmuru otaczającego miasto.
Bez wahania
popchnęłam drewniane drzwi, które zaskrzypiały niemiło i weszłam do środka.
Uderzył mnie zapach alkoholu, tytoniu, potu oraz czegoś bardzo słodkiego, a
jednocześnie gorzkiego- była to woń bardzo charakterystyczna dla tego miejsca,
tylko dla niego, jednak nigdy nie mogłam dociec jej źródła. W lokalu nie było
okien, źródłem światła były tutaj lampy gazowe oraz poustawiane gdzieniegdzie
wielkie, białe świece. Reakcje ludzi na moje przybycie były różnorodne: stali
bywalcy obrzucili mnie pojedynczym, krótkim spojrzeniem i wrócili do swoich
zajęć, niektórzy przyglądali się z zaciekawieniem młodej dziewczynie wchodzącej
do mało przyzwoitego miejsca, inni po prostu mnie nie zauważyli. Starając się
unikać wzroku kogokolwiek z nich, szybko podeszłam do długiej, metalowej lady,
na której były zostawione puste kufle i kilka talerzy z niedojedzonymi
resztkami kurczaka oraz makaronu. Zastukałam kilka razy w zimną powierzchnię
baru i dla zabicia czasu popatrzyłam na swoje odbicie w zakurzonym lustrze,
które okalała srebrna, zapewne sztuczna, rama. Oparty o ścianę po mojej prawej
stronie. Mebel, był na tyle duży, że mogłam się w nim cała przejrzeć.
Wyglądałam strasznie.
Poplątane, niesforne
kosmyki kręconych blond włosów sterczały na mojej głowie jak złej jakości
peruka. Brązowe leginsy, białe trampki oraz nieco za mała, szara bluza
Aleksandy uwydatniały moje zaokrąglone kształty, przez co wyglądałam na jeszcze
bardziej grubą niż w rzeczywistości byłam. Czarne brwi były dawno
nieregulowane, oczy które nadal nie wiedziały który kolor wybrać- zielony czy
piwny- z daleka przybrały dziwny odcień żółci, usta miałam spierzchnięte a
twarz czerwoną z wysiłku.
Za przeciwną stroną
lady pojawiła się barmanka. Była to kobieta w średnim wieku, miała siwe włosy
zebrane w luźny koczek, w taki sposób żeby zakryć uszy. Na twarzy nie miała ani
jednej zmarszczki, lecz szpeciły ją długie, białe blizny: dwie na czole, trzy
na lewym policzku, jedna w poprzek ust i jedna- najdłuższa- ciągnąca się od
lewej strony szyi do prawego policzka. Była bardzo blada, miała zgrabny nos. A
duże, błękitne oczy patrzyły na mnie z mieszanką rozbawienia, zaciekawienia i zdziwienia. Były
one dziwnie znajome.
-Ja przyszłam, żeby... – zaczęłam.
- Wiem. Chodź, kochanie. Nie musisz się za każdym razem
tłumaczyć. – Ze zrozumieniem w swoich lśniących oczach wpuściła mnie za ladę.
Szybko przemknęłam
przez zaplecze i znalazłam mały kwadrat w ścianie, wyglądający jak wbudowana
szafka. Po odstawieniu na bok metalowej, drewnianej, a następnie kamiennej
płyty, wyszłam na zewnątrz .
W twarz uderzyło mnie
wilgotne, chłodne powietrze. Między koronami drzew na szarym niebie widać było
srebrny sierp księżyca.
Odwróciłam się i
zobaczyłam, że mur za moimi plecami jest znowu w jednym kawałku. Barmanka, jak
zwykle, wstawiła płyty na swoje miejsce. To dziwne, pomagała mi od tak dawana a
ja nawet nie znałam jej imienia.
Rozejrzałam się
dookoła. Kucałam wśród kępy krzaków, których nazwy nie mogłam sobie przypomnieć.
Miały gęste gałęzie i duże liście, więc były świetnym schronieniem. Powoli
wychyliłam głowę, by zbadać sytuację. Na całe szczęście wszyscy drwale wrócili
już do domów po całym dniu pracy. Brama była zamknięta. Jedyną oznaką ludzkiej
obecności były, przytłumione przez odległość, śmiechy Strażników, grających w
karty na szczytach Wież.
Wzięłam głęboki
oddech. Chłodne powietrze wciągnięte do płuc nieco ożywiło moje ciało.
Ruszyłam pędem przed
siebie.
Moja kondycja nigdy
nie była dobra, ponieważ nie lubiłam zajęć fizycznych, jednak po zajściu w
Źrenicy...
Moim ciałem
wstrząsnął tak gwałtowny dreszcz bólu, że zgięłam się w pół.
Wyrzuciłam z głowy
straszne wspomnienia i wróciłam do wcześniejszych rozmyślań. Moja dzisiejsza
kondycja wołała o pomstę do nieba. Już po minucie biegu ze sprintu przeszłam do
wolnego truchtu.
Odetchnęłam z ulgą,
gdy w oddali zobaczyłam wielki dąb, którego gałęzie wyginały się w literę „Y” .
Dotarłam do swojego
celu zdyszana i całkowicie pozbawiona energii. W głowie czułam pulsowanie, cała
twarz płonęła żywym ogniem. Musiałam wyglądać jak burak.
Wzięłam kilka
szybkich urywanych oddechów i przypomniałam sobie wskazówki. Najpierw okrążyłam
drzewo o 180 stopni, potem zrobiłam siedem kroków przed siebie, czternaście w
prawo potem dwadzieścia jeden w lewo.
Stanęłam nie
przesuwając się już nawet o milimetr i czekałam. Parę sekund później kilka
metrów ode mnie pojawiły się cztery postacie. Nie przyszły, wyskoczyły, czy
magicznym sposobem wyrosły spod ziemi. Po prostu w jednej sekundzie ich nie
było, a w drugiej były. Bez żadnych efektów specjalnych, jak masy śmierdzącego
dymu, czy kolorowe iskierki. Dwie z nich były ubrane w czarne szaty do samej
ziemi, z obszernym kapturem, zakrywającym całą twarz oraz szerokimi rękawami, a
dwie szaty koloru starego pergaminu.
Pojawienie się
czwartej postaci przykuło moją uwagę. Zawsze na spotkanie wychodziły mi tylko
trzy osoby. Nieznajomy w czarnej szacie trzymał się wyraźnie na uboczu, jednak
miałam dziwne wrażenie, iż nieustannie mnie obserwuje. Przez krótki moment
poczułam się jak zwierzyna, na którą czai się wygłodniały drapieżnik. Pozornie
nie wyczuwająca zbliżającego się ataku, jednakże z dziwnym przeczuciem, że
stanie się coś strasznego.
Następnie mój wzrok
prześlizgną się po postaciach ubranych w pergaminowe szaty. Ostentacyjnie je
zignorowałam i podbiegłam do ubranej na czarno postaci, stojącej na czele grupy
i rzuciłam jej się w ramiona.
___________________
Zachęcam do komentowania :)
Wyłapałam tylko 2 błędy :D Bławka dla pani za rozbudowane opisy i barwne porównanie-duży postęp. Mam jednak niedosyt emocji bohaterki, jakby nie konca było wiadomo jaki ma charakter. Niech Izzy będzie tak charakterna jak ty, kurcze! :D Wspomnienie było wstawione tak "płynnie", że całość się razem świetnie skomponowała. I to co lubie u ciebie najbardziej ten "smaczek" na koniec, coś "na potem". Nie moge się doczekać dalszej części.Koniec tego słodzenia :D
OdpowiedzUsuńWeny, cierpliwości i wytrwałości.
Miśka ^^